Historia regionuKulturaPiotrków Trybunalski

Dybkowski nieznany

Cz. 1 (2). Imprezowo

Do ścisłego grona znajomych, „tych znajomych” Dybkowskiego, należeli jeszcze prawnik Jarosław Badek oraz Bogdan Nowak, który przez krótkie nogi, ale potężnie zbudowany tors, miał ksywkę „Jogi” – wykidajło z „Europy”, restauracji będącej przez lata centrum życia towarzyskiego Piotrkowa. Zresztą z tym ostatnim, tam się właśnie wszyscy poznali. Nawiasem pisząc, Janek był wręcz rezydentem „Europy”, przesiadując tam bez mała na okrągło. Robert Westrych pamięta, że siedział przy barze, popijał wódeczkę i czekał na hasło, że ma jechać i coś robić.

Jarosław Badek, z czasów zamieszkania Janusza na Jagiellońskiej (w drugiej połowie lat 80.), pamięta tylko jedną scenę. Być może dlatego, że jako student łódzkiej uczelni, rzadziej miał sposobność biesiadowania w gronie piotrkowskich znajomych. Jednak, gdy ta się nadarzała, wszyscy lądowali zazwyczaj w „Wiktorii”, lokalu należącym zresztą do właścicieli „Fikołka”. Podczas jednej ze studenckich wizyt Badek postanowił wpaść do Janka.

– Zachodzę na Jagiellońską, a tam Janusz z „Jogim” śpią w wannie utrupieni… Kurwa, jak dwa pedały! (śmiech)

– Również Janusz miał swoją ciemną stronę – mówi „Jogi”. Bywało, że czasem delikatnie chciał podkreślić swoje ego. I potrafił zrobić niezłośliwego psikusa. To było coś, czego się nikt nie spodziewał, np. zamówił pizzę podszywając się pod osobę, której chciał zrobić kawał. Kiedyś przekornie na odwrocie zdjęcia napisał mi: „Pamiętaj, żebyś nie był człowiekiem, tylko gadem”.

– Byliśmy bardzo różnorodni pod każdym względem: zawodowym, wykształcenia, pochodzenia – wspomina Badek. Janusz – dziennikarz i artysta fotograf, Marut – lekarz, Darek – inżynier, Bogdan – wykidajło, ja – adwokat. Wszyscy mieliśmy na koncie już jakieś doświadczenia życiowe. Lubiliśmy o nich rozmawiać właśnie w mieszkaniu Janusza na Słowackiego, które stało się naszą przystanią. Nie upijaliśmy się bezsensownie, ale godzinami rozmawialiśmy, opowiadając sobie dowcipy i anegdoty…, często będąc dla siebie „lekiem na całe zło”. Bywało, że na początku lat 90., w okresie aplikatury, gdy miewałem sinusoidalne jazdy, wpadałem do Janka zapijać chandry. W kuchni, gdzie najczęściej przesiadywaliśmy, miałem w rogu swoje stałe miejsce, na którym Janusz nie pozwalał siadać nikomu innemu. Nad nim widniały wyryte w ścianie numery telefonów moich dziewczyn. Gdy wypiliśmy flaszkę, dzwoniłem do jednej lub drugiej…

– Wylądowaliśmy kiedyś z Januszem w agencji towarzyskiej – śmieje się Robert Westrych. To był pomysł naszego kolegi fotografa, który miał takie koneksje, że gdy była jakaś impreza, to potrafił złapać za telefon mówiąc: „A co będziemy se sami wódkę polewać, kiedy może przyjechać dziewczyna”. Pomysł klimatyczny. No, ale wracam do tematu. Siedzimy więc w burdelu. Czterech piotrkowskich fotografów – dwóch zainteresowanych bardziej, dwóch mniej… Na starcie częstują nas oczywiście drinkami, kulturalnie, jak trzeba. Janusza znają wszyscy, mnie może trochę mniej. No, ale jesteśmy poważnymi gośćmi. Wreszcie przyszła partia pięciu lub sześciu dziewczyn – do wyboru do koloru. A my nie jesteśmy absolutnie zainteresowani, tylko pijemy. Wiemy jednak, że musimy zachowywać się adekwatnie do sytuacji, i że nie możemy pozostawić tego bez komentarza. – Nieee, nie w naszym typie – rzucamy i pijemy dalej. Za jakiś czas przychodzi więc kolejna „piątka”, ale nasza odpowiedź ta sama. W końcu, gdy ochrona zorientowała się o co chodzi, wywalili nas na zbitą mordę. Co jednak wypiliśmy, to nasze! (śmiech)

– Każdy z nas miał z Januszem inne, bardzo osobiste relacje. Nie ulega jednak wątpliwości, że to on był spoiwem naszej grupy – mówi Badek. Wszyscy również mieliśmy wspólną pasję, która dziś może się wydać dziwactwem, ale wtedy traktowaliśmy ją nad wyraz poważnie. Zegarki! Pamiętam, że na przełomie lat 80. i 90., gdy Janusz miał jeszcze sporo pieniędzy, kupił sobie w Peweksie niesamowity zegarek marki citizen. Dał za niego bajeczną, jak na owe czasy, sumę 600 dolarów! Jednak geneza tego karkołomnego zakupy była taka, że podczas któregoś spotkania zaczęliśmy rozprawiać nad wyższością określonych marek. Oczywiście każdy miał w tym temacie inne zdanie. Postanowiliśmy więc sprawdzić je eksperymentalnie, wykonując testy. Między mną a „Jogim” stanął zakład, który zegarek więcej wytrzyma. Najpierw je zamroziliśmy. Patrzymy – oba dalej chodzą. Później zagotowaliśmy garnek wody i chlup na 10 min. do wrzątku. – No i mój nie „przeżył” – śmieje się Nowak.

– To był czas, gdy Janek miał w tej swojej wielkiej i nowoczesnej lodówce różne rarytasy – wspomina Jarosław Badek, nazywany przez Dybkowskiego przekornie „mecenasem”. Szczególnie zaś gustował w chałwie, którą uwielbiał, powtarzając, że zjadłby każdą jej ilość. No i pewnego dnia stanął między nami zakład o 100 dolarów. Przewidywał, że w ciągu godziny Jasiu zje kilogram chałwy, niczym nie popijając. Zakład był ściśle zaplanowany. Spotkanie miało się odbyć u Bogdana Maruta. Wcześniej kolega kupił sobie dwie półkilogramowe puszki greckiej chałwy, którą kazał zamrozić. Sekundantami byli: „Jogi”, mój brat Grzesiek i Darek Krasoń. Opieka lekarska zapewniona była z powodu obecności Bogdana. Dodam tylko, że zakład ten, to nie był mój oryginalny pomysł. W trakcie studiów spotykałem się z koleżanką z roku. Obecnie jest osobą publiczną, więc mniejsza o jej personalia. Wystarczy wiedzieć, że jej ojciec także studiował prawo na Uniwersytecie Łódzkim, i to właśnie on jako pierwszy, na identycznych warunkach, założył się ze swoim kolegą; dziś równie prominentnym adwokatem. Ja tylko o tym później usłyszałem i wykorzystałem.

– Pamiętam jak dziś, że Janusz jadł łyżką zupną. Pierwsze pół kilograma poszło mu sprawnie w 7 lub 8 minut, jednak przy czwartej lub piątej łyżce drugiej połówki gdzieś tam się czknął. Pomyślałem: „Już cię mam, na pewno przegrasz ten zakład”. No i rzeczywiście wygrałem. Ale co najciekawsze, przynajmniej tak mi mówił Bogdan Marut, następnego dnia lub dwa dni później pozostałą chałwę Janusz zjadł. Ja, patrząc na ten jego wyczyn, chyba przez 10 lat nie wziąłem chałwy do ust. Muszę jednak przyznać, że po przegranym zakładzie Jasiu zachował się honorowo. Powiedział: „Przegrałem, masz tu stówkę. Ale teraz jedź i kup 3-4 butelki wódki, bo na kilku chłopa… I teraz dopiero będziemy się bawić!”. Oczywiście nie protestowałem – mówi mecenas.

– Z dziennikarstwem nie miałem nic wspólnego – wspomina Bogdan Nowak „Jogi”. Byłem tylko znajomym Janka. Ale gdy tylko Jasiu mówił, a zdarzało się to często – „chodź, idziemy” – to szliśmy. Wiedziałem, że dziennikarze nie zarabiali wiele, dlatego brałem skrzynkę wódki i w drogę. Gazeta gazetą, ale imprez w redakcji było jeszcze wiele, no i było przefajnie!

0 0 votes
Oceń temat artykułu
reklama
Subscribe
Powiadom o
guest

3 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Przemek
Przemek
5 grudnia, 2017 12:58

ciekawy żywot… 🙂

Pw
Pw
6 grudnia, 2017 05:21

Bardzo fajny artykuł

rex
rex
31 stycznia, 2018 15:50

Mitoman i pozer.

Polecamy

Back to top button
3
0
Would love your thoughts, please comment.x

Ej! Odblokuj nas :)

Wykryliśmy, że używasz wtyczki typu AdBlock i blokujesz nasze reklamy. Prosimy, odblokuj nas!